Górska przygoda, czyli tragarze niosący nasze ego
jarosław ziółkowskiWynajmujemy tragarzy również dlatego, że wciąż żyjemy w kolonialnym micie zdobywcy. Człowiek Zachodu, wyjeżdżając na wakacje do dawnych kolonii, na nowo podbija nieznane lądy, zamieszkanych przez zunifikowanych, jakby zdjętych z powielacza tubylców. Poczucia własnej wyjątkowości nie rujnuje mu nawet fakt, że szlakiem ciągną tłumy podobnych mu eksploratorów.
Ta scena przetrwa stulecia. Będzie ikoną swoich czasów. Jest 10 listopada 1871 roku. W mieście Ujiji na wschodnim wybrzeżu jeziora Tanganika dochodzi do niezwykłego spotkania. Oto w pośród licznych czarnoskórych, spotyka się dwóch białych ludzi. Pozdrawiają się, unosząc kapelusze. Już za chwilę wypowiedzą słowa, które przejdą do historii.
- Doktor Livingstone jak sądzę?
- Tak, witam.
Zważywszy na okoliczności, wymiana zdań jest wyjątkowo chłodna. Oto dziennikarz New York Herald Henry Morton Stanley, po niemal dwuletniej podróży dociera do samego serca „Czarnego Lądu”. Redakcja zleciła mu odnalezienie osamotnionego lub zaginionego od sześciu lat Davida Livingstona, szkockiego odkrywcę i misjonarza. Czy te lakoniczne słowa rzeczywiście padły, czy Stanley sfabrykował je dla wzmocnienia efektu – tego już się nie dowiemy. Wiemy natomiast, że owo spotkanie przypieczętował otaczającą Livingstona legendę i ostatecznie przemienił go w mityczną postać doby europejskiego podboju Afryki.
Na marginesie mitu, choć przecież niemal w sercu sceny, tłoczą się tragarze Stanleya. W tej historii całkiem pominięci, bo to przecież nie oni „odkrywali” Afrykę. Mogli jedynie nosić bagaże za swoimi odkrywcami.
2.
Europejski podbój świata nie odbyłby się bez udziału tragarzy. Przez wieki najęci lub zniewoleni „miejscowi”, czy też „lokalsi”, na własnych barkach przynosili pobratymcom ciężar kolonialnej zależności. Historia o tym zapomniała, tragarze nigdy nie wyszli z cienia.
Dzisiaj tragarz to funkcja z pozoru przynajmniej niewinna. Turystom ruszającym na trekkingi w różnych częściach świata oferuje się usługę w postaci przenoszenia bagażu i sprzętu. Za lokalny odpowiednik dziesięciu, piętnastu dolarów dziennie można wynająć człowieka, który zarzuci sobie na plecy nasz namiot, śpiwór, jedzenie, dodatkową zmianę ubrań, kuchenkę gazową, menażkę, sztućce i co tylko sobie zażyczymy. Ciężar sięgający czasem nawet trzydziestu kilogramów.
3.
Jeden z najsłynniejszych wysokogórskich trekkingów wiedzie wokół masywu Annapurny, dziesiątej najwyższej góry świata. Turystów kusi wizją Annapurna Sanctuary – położonego na czterech tysiącach metrów płaskowyżu otoczonego ze wszystkich stron przez pierścień gór, z których większość przekracza wysokością siedem tysięcy metrów.
Trekking wokół Annapurny to – w zależności od wybranego miejsca startu i mety – od 160 do 230 kilometrów marszu, dwa do trzech tygodni w górach. Biura podróży określają go jako ciężki lub wyczerpujący. Zaraz jednak spieszą z zapewnieniem, że jest to jednak wysiłek niegroźny – oferują bowiem towarzystwo przewodnika i niezawodnego tragarza, który jest częścią każdego przejścia all inclusive. Zachodni turysta nie po to płaci tysiąc i więcej dolarów, by na szlaku pocić się jak pociągowy muł. A nawet jeśli – jako prawdziwy backpackers – zdecyduje się na samodzielną organizację przejścia, najpewniej i tak opłaci tragarza. Podróżnicze fora internetowe pełne są porad, kiedy, jak i za ile wynająć pomoc, jak upewnić się, że tragarz nas nie oszuka. I tak przeciętny europejski turysta dociera do podnóży dachu świata dzięki wysiłkowi nepalskiego robotnika.
4.
Oto inna ikoniczna scena. Szerpa Tenzing Norgay unosi czekan w geście tryumfu. Jest 29 maja 1953. Temperatura powietrza znacznie poniżej minus dwudziestu stopni. Właśnie po raz pierwszy w historii zdobyty został szczyt Mont Everestu. W kadrze nie widać drugiego zdobywcy, Edmunda Hillarego. Nowozlenadczyk trzymał aparat, który uwiecznił Nepalczyka, a tym samym ich wspólne dokonanie.
Norgay to najsłynniejszy Szerpa. Tragarz, który stał się partnerem Europejczyka w jednym z najbardziej znanych eksploratorskich wyczynów w historii, dzięki czemu znalazł się na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi XX wieku Time"a.
W masowej wyobraźni tragarz w Himalajach to Szerpa na wysokogórskiej wyprawie sportowej. Tenzing Norgay – ten ze zdjęcia. Co bardziej wtajemniczeni znają też Apa Sherpę, który na szczycie Mount Everestu stawał rekordowe 21 razy. Tragarz to góral, twardziel, który nawet jeśli nie urodził się powyżej 8000 metrów w strefie śmierci, to nadrabiał zaległości od urodzenia wchodząc na wszystkie ośmiotysięczniku.
Dociekliwi wiedzą, że Apa Sherpa żyje w USA, zarabia duże pieniądze na obsłudze wypraw himalajskich i prowadzi fundację finansującą edukację nepalskich dzieci. Obsługa wypraw wysokogórskich to bowiem ekstraklasa – wysokoopłacani specjaliści, cieszący się prestiżem i uznaniem. Nikt nie nazwie ich tragarzami, to przewodnicy, choć przecież znaczną częścią ich roli jest wnoszenie na góry sprzętu potrzebnego zachodnim wspinaczom. Owszem, czasem strajkują przeciw warunkom pracy – jak na przykład po śmierci szesnastu Szerpów w lawinie na Evereście w kwietniu 2014 roku – jednak ich sytuacja materialna w porównaniu z resztą nepalskiego społeczeństwa jest dobra. Za jedną wyprawę na Everest mogą zarobić nawet sześć tysięcy dolarów. Tymczasem w 2010 roku pięćdziesiąt procent Nepalczyków zarabiało mniej niż cztery dolary dziennie, najbiedniejsze piętnaście procent nie zarobiło nawet dwóch dolarów.
5.
Sześć tysięcy dolarów to pieniądze poza zasięgiem drugiej – znacznie liczniejszej – grupy nepalskich tragarzy. Mowa tu o ludziach, którzy sprzedają swoje usługi turystom ruszającym na himalajskie trekkingi. Czasem są wynajmowani za pośrednictwem agencji turystycznych, czasem podróżujący zatrudniają ich bezpośrednio. Nie sposób wyobrazić sobie bez nich szlaków u podnóża najwyższych gór świata. Poniżej plasuje się jeszcze trzecia, stojąca najniżej w hierarchii grupa tragarzy. To ludzie, którzy najmują się do przenoszenia zaopatrzenia dla hotelików i schronisk, do których nie dojeżdża transport samochodowy. Noszą na plecach wszystko, od jedzenia, przez napoje, aż po wyposażenie kuchni.
Tragarz turystyczny to profesja całkowicie nieuregulowana. Może ją wykonywać każdy, o ile znajdzie chętnych na swoje usługi. W zamian za to, większość tragarzy nie może liczyć na ubezpieczenie, a pracę wykonuje w systemie kontraktowym – zarabia wtedy, kiedy pracuje. Gwarancji pracy przez cały sezon nie da im nikt.
Standardowa płaca tragarza na trekkingu to dziesięć do piętnastu dolarów za dzień. Do tego dochodzą napiwki – częstą praktyką jest wypłacanie dodatkowej dniówki za każdy tydzień na szlaku. W przypadku dwutygodniowego trekkingu tragarz może więc skasować około dwustu pięćdziesięciu dolarów. Niezbyt wiele, choć to i tak więcej, niż zarabia większość Nepalczyków przez miesiąc. To jednak wyliczenie czysto teoretyczne. Jeśli bowiem tragarz wynajmuje się za pośrednictwem biura podróży, część jego wynagrodzenia ląduje w kieszeni pośrednika. Swoją dolę pobierają też kontrolujące szlaki organizacje, jak na przykład spółka należąca do grupy etnicznej Gurung, która zmonopolizowała trasy wokół Annapurny.
Ten skomplikowany system zależności powoduje, że brak jest jednoznacznych informacji o tym, jakim procentem zarobku tragarz musi się „podzielić” z innymi. Najbardziej radykalne dane mówią o tym, że w kieszeni za dzień pracy pozostają mu dwa dolary. Mniej niż osiem złotych za cały dzień dźwigania na plecach pokaźnych ciężarów.
6.
Mimo to, praca tragarza dla części Nepalczyków może być atrakcyjna. W jednym z najbiedniejszych państw Azji, z PKB tylko nieznacznie przekraczającym siedemset dolarów na mieszkańca rocznie, lepszych możliwości brakuje. Choć według oficjalnych danych bezrobocie w kraju wynosi zaledwie dwa procent, przeciętny Nepalczyk jest zatrudniony na słowo honoru i wykonuje pracę niewymagającą kwalifikacji. Tych ostatnich i tak mu zresztą często brak – nepalski system edukacji pozostawia wiele do życzenia. W efekcie, według danych ONZ, aż 40% młodych Nepalczyków musi się liczyć z trwale niepewnymi warunkami zatrudnienia.
Praca tragarza należy do tych, które kwalifikacji nie wymagają. Może ją wykonywać każdy względnie zdrowy mężczyzna lub kobieta. „Zdrowy” nie znaczy „niezniszczalny”. Organizm przeciętnego tragarza z wysokością radzi sobie tak samo, jak organizm Europejczyk na wakacjach. Mówiąc ściślej – radzi sobie źle. Grożą mu wszystkie przypadłości związane z przebywanie na znacznych wysokościach. Tragarze, tak samo jak turyści, mogą cierpieć na trudności ze snem, bóle i zawroty głowy, przemęczenie, utratę apetytu, mdłości i wymioty, przyspieszony puls i trudności z oddychaniem.
Strony większości firm zajmujących się organizacją trekkingów zalecają konsultację z lekarzem przed wyjazdem w Himalaje. Ma on ocenić, czy turysta jest zdolny do podjęcia trudów wyjazdu, czy nie ponosi zwiększonego ryzyka choroby wysokościowej. Tragarzom takiej konsultacji nikt nie oferuje. Oni są z Nepalu, to bracia Tenzinga Norgaya.
7.
Shyam Bahadur od pewnego czasu nosił bagaże za turystami na szlaku wokół Annapurny. Miał 24 lata i mimo trudów pracy, czuł się zdrowy. 24 października 1997 roku razem z dużą grupą turystów i obsługujących ich Nepalczyków pokonywał końcowe etapy podejścia na przełęcz Thorung-La, położony na wysokości 5416 metrów nad poziomem morza kulminacyjny punkt trekkingu. Tego dnia Shyam bardzo szybko poczuł się źle. Kręciło mu się w głowie, brakowało sił, z coraz większym trudem wciągał do płuc powietrze.
Gdyby ktoś uważnie wysłuchał, co mu dolegało, z łatwością dostrzegłby początki choroby wysokościowej. Wyprawa musiała jednak iść naprzód, a słabnący tragarz był do niczego niepotrzebny. Gorzej, spowalniał całą grupę. Jako nieprzydatnego dla dalszej wędrówki, po wypłaceniu pieniędzy należnych za dotychczasową drogę, został zwolniony do domu, a bagaże, które niósł, rozdzielono między innych tragarzy. Organizatorzy grupy nie udzielili mu żadnej pomocy, drogę w dół musiał przebyć sam. Jeszcze tego samego dnia wieczorem zasłabł. Dopiero rano – kiedy już nie mógł stać na nogach – otrzymał podstawową pomoc od amerykańskiego wspinacza. Dzięki zrzutce przypadkowej grupy trekkerów udało się opłacić dwóch Nepalczyków, którzy za 50 dolarów zgodzili się znieść Shyama do najbliższej stacji ratownictwa górskiego. Nigdy tam jednak nie dotarli. Shyam zmarł w drodze, a jego porzucone ciało przez kilka dni straszyło wędrujących szlakiem turystów.
Więcej szczęścia miał niejaki Kul Bahadur Rai, który w 2003 roku pracował na trasie trekkingu do base campu pod Everestem. U niego także w trakcie jednego z przejść pojawiły się wyraźne objawy choroby wysokościowej. Mimo to przewodnik grupy zmusił go do marszu, aż do czasu, kiedy Kul nie był w stanie postawić następnego kroku. Został wtedy zwolniony i odesłano do domu. W drodze powrotnej – samotnej, któż bowiem zrezygnowałby z potrzebnej siły roboczej – zapadł w śpiączkę. Obudził się dopiero w szpitalu, z amputowanymi częściowo odmrożonymi stopami.
Obie historie nabierają jednak upiornego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że były tłem dla najprawdopodobniej udanych wakacji dwóch grup zachodnich turystów. Część z nich być może do dziś nie zdaje sobie sprawy, że pośrednio przyczyniło się do śmierci lub utraty zdrowia swojego tragarza. Skupieni na własnym wysiłku, pięknie natury i innych atrakcjach, które przyjechali podziwiać, mogli nie zauważyć ich zniknięcia. Nie ich sprawa, zapłacili za to, by kto inny martwił się o logistykę. Oni do Nepalu przyjechali na wakacje. Tragarz był tam w pracy.
8.
Te dwie historie to detal, codzienna proza turystyki wysokogórskiej. Prawdziwy Armagedon na treku wokół Annapurny nastąpił 18 października 2014 roku. Niespodziewana burza śnieżna i lawiny uwięziły na szlaku setki turystów, przewodników i tragarzy. W ciągu dwunastu godzin spadły niemal dwa metry śniegu, skutecznie odcinając drogę w obie strony. Gwałtownie obniżająca się temperatura groziła zmarznięciem. Tego dnia na szlaku zginęły co najmniej czterdzieści dwie osoby.
Sektor turystyczny w Nepalu to różne ścierające się interesy. Miejscowy biznes, który ciągnie największe krocie z przemysłu trekkerskiego, dalej rząd, wreszcie turyści-trekkerzy. Po katastrofie wszyscy zaczęli przekrzykiwać się, kto ponosi winę za jej rozmiary. Rząd obiecał wprowadzić system wczesnego ostrzegania przed anomaliami pogodowymi. Trekking Agencies" Association of Nepal (TAAN) – lobby skupiające agencje organizujące trekkingi – uznało, że przyczyną śmierci wielu turystów był fakt, że wycieczki zorganizowali na własną rękę, bez pomocy firm obsługujących ruch turystyczny. Przedstawiciele TAAN zdecydowali się domagać, by trekking był możliwy tylko poprzez jedną z firm w niej skupionych.
Nikt nie zwrócił uwagi na to, że w burzy śniegowej zginęło tyle samo tragarzy, co turystów. Choć mogliby oni być grupą interesu, nie są zorganizowani, nikt nie mówi ich głosem. Takie warunki dzikiego kapitalizmu. Tragarze, którzy zginęli w śnieżycy, byli to ludzie w większości źle wyposażeni, niewyszkoleni, często z małym doświadczeniem na takich wysokościach. Nie mogli pomóc samym sobie, cóż więc mogli zrobić, by uchronić turystów. Wielu z nich nosiło zwykłe adidasy lub japonki, mało który miał profesjonalną odzież. Ręce i głowy próbowali chronić przed zimnem plastikowymi torbami. Zmęczeni, niewyekwipowani, w starciu z żywiołem mieli mizerne szanse.
9.
Tragarze górscy to nie tylko Nepal. Wynająć można ich także w trakcie trekkingów na szczyt Kilimandżaro, czy na „inkaskim szlaku” prowadzącym do Machu Picchu. We wszystkich tych miejscach prawa pracownicze tragarzy są nadużywane w podobny sposób, jak to się dzieje w Himalajach.
Tourism Concern, organizacja pracująca na rzecz zrównoważonej turystyki, przeprowadziła w 2009 roku kampanię Trekking Wrongs: Porters" Rights (Krzywdzący trekking: prawa tragarzy), która miała być odpowiedzią na złe warunki pracy tragarzy w różnych częściach świata. Jej częścią było opracowanie zestawu praktyk, do których powinny stosować się firmy oferujące trekingi w obszarach wysokogórskich. Równolegle prowadzona była kampania służąca uświadomieniu turystów, że domagając się od organizatorów swoich wycieczek spełnienia określonych standardów, mają szansę zmienić los swoich tragarzy.
Pierwsza grupa zaleceń odnosi się do zwykłych warunków dowolnego trekkingu. Tragarze powinni otrzymywać odzież odpowiednią do pory roku i wysokości nad poziomem morza. Powinna chronić ich przed śniegiem i wiatrem. Na szlakach powyżej linii drzew należy zapewnić im oddzielny nocleg – czy to w schronisku górskim, czy to w namiocie, wraz z karimatą i śpiworem. Organizator trekkingu powinien zadbać o to, by mieli oni przeznaczony tylko dla siebie prowiant i sprzęt do gotowania. Tragarze nie powinni też być zmuszani do noszenia ciężarów przekraczających normy, określone jako 20 kilogramów na Kilimandżaro, 25 kilogramów w Peru i Pakistanie i 30 kilogramów w Nepalu. Na tragarzy nie powinno się zatrudniać dzieci.
Druga grupa zaleceń mówi o sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia. Tragarze powinni mieć takie samo ubezpieczenie życia i zdrowia, jak korzystający z ich usług turyści. Nie wolno zwalniać ich na szlaku z powodu urazu lub choroby, bez starannego ocenienia ich stanu zdrowia. Jeśli zajdzie taka potrzeba, chory tragarz w drodze powrotnej powinien mieć towarzystwo przynajmniej jednej osoby, mówiącej w tym samym języku.
Dzięki kampanii Tourism Concern część tour operatorów wprowadziło rygorystyczne procedury dotyczące wynajmowania tragarzy. Niektóre firmy poprzestają na ogólnych zaklęciach rodem z przewodnika Lonely Planet, jak na przykład „korzystamy z usług lokalnych przewodników i tragarzy tak często jak się da, by w większym stopniu poznawać lokalną przyrodę i kulturę”. Większość tragarzy nadal nie odczuła zmiany.
10.
W Europie, Stanach Zjednoczonych, Japonii w czasie górskich trekkingów nikt z usług tragarzy nie korzysta, choć szlaki potrafią tam być równie długie jak te w Andach, czy Himalajach. Dlaczego więc w bogatych krajach turysta może podróż odbywać z całym ekwipunkiem na własnych plecach, skoro w Andach, Himalajach i na Kilimandżaro najmuje do tego innych ludzi?
Możliwe, że odpowiedź tkwi w braku odpowiednio taniej siły roboczej. Szwajcarski tragarz, gdyby można było takiego znaleźć, wynajęty na 170-kilometrowy trekking wokół Mont Blanc kosztowałby prawdopodobnie więcej niż lot do Nepalu i z powrotem. Mało kogo byłoby stać by na taką ekstrawagancję. Ruszając w Alpy, na Alaskę, czy Arktykę, można rzecz jasna wynająć profesjonalną pomoc. Nie będzie to jednak tragarz – nikt nie ośmieliłby się tak nazwać zachodniego przewodnika, nawet jeśli de facto niósłby sporą część ciężarów swoich klientów. Historyczna przepaść między Północą a Południem powoduje, że rola muła pociągowego jest zarezerwowana dla kolonizowanych, nigdy nie będą mogli jej spełniać kolonizujący.
Zatem tragarzy wynajmujemy dlatego, że są tani. W Nepalu, Peru, czy Tanzani za przeciętne pieniądze zachodniej klasy średniej możemy żyć w sposób dla miejscowych niewyobrażalny. Większość mieszkańców Nepalu musiałaby pracować dwa miesiące, żeby wynająć tragarza na dwutygodniowy trekking wokół Annapurny (nie wspominając o tym, że musieliby w pierwszej kolejności opłacić sam trekking, na co mogłyby im nie starczyć nawet całoroczne zarobki). Urlopowicz z Niemiec wynajmuje tragarza na czternaście dni za swoją przeciętną dniówkę. Do klasyki turystycznych opowieści należą historie o tym, jak tanio można w danym kraju żyć – „wydawałem dwa dolary na dzień”, „obfity posiłek za złotówkę”. Do tej listy dopisać należy tragarza – „dziesięć dolarów i chodzisz bez plecaka”.
Wynajmujemy tragarzy, bo są dostępni. W Europie, czy w Ameryce Północnej nikt takich usług nie świadczy, w Himalajach to standard. Tragarzy jako konieczność sprzedają nam biura podróży. O technicznych szczegółach rozpisują się przewodniki i internetowe fora. Z tragarzy korzystali nasi znajomi, których opowieści zachęciły nas do nepalskiego trekkingu. To oni podpowiedzieli nam, jak obchodzić się z nepalską siłą roboczą. Na co zwrócić uwagę, czego unikać. Uczynili całą sytuację naturalną, oswoili ją i nadali wymiar społecznej akceptacji niesymetrycznej relacji handlowej. Kampania Tourism Concern to raczej margines, turystyczny mainstream rzadko zadaje sobie pytanie o moralny wymiar wynajmowania tragarzy.
Wynajmujemy tragarzy jednak także i dlatego, że wciąż żyjemy w kolonialnym micie zdobywcy. Człowiek Zachodu, wyjeżdżając na wakacje do dawnych kolonii, na nowo podbija nieznane lądy, zamieszkanych przez zunifikowanych, jakby zdjętych z powielacza tubylców. Poczucia własnej wyjątkowości nie rujnuje mu nawet fakt, że szlakiem ciągną tłumy podobnych mu eksploratorów. Wczasowiczów w wersji extreme, którzy opłacają swój – mimo wszystko bezpieczny – trekking po to, by przeżyć prawdziwą turystyczną przygodę. Przygodę w wersji instant, bo przecież wszystkie wyobrażenia o tym, co spotka nas na szlaku, przywożą w luku bagażowym samolotu, w zestawie od wielu lat gotowych kalek i klisz, które nie pozwalają im dojrzeć tego, co na prawdę dzieje się wokół nich.
11.
Turyści pod Annapurną patrzą na himalajskie szczyty tak, jak patrzyli na siebie Stanley z Livingstonem – zanurzeni w swojej europejskości, dla której ludzki świat wciąż na nowo odkrywanych lądów jest zaledwie tłem. Za nimi, Nepalczyk z europejskim bagażem na plecach podaje ponad wiekami dłoń tragarzom z miasta Ujiji.
komentarze: