Ludzkie zoo – czyli zwiedzamy plemienną wioskę
paweł cywińskiOd pewnego czasu w Tajlandii powstaje coraz więcej wiosek etnologicznych, w których umieszcza się przedstawicieli różnych plemion górskich, ubranych w tradycyjne stroje i mieszkających w domkach wykonanych wedle tradycyjnych zasad. A następnie wozi się do nich turystów.

1.
Nieodparta duma z zamorskich terytoriów, utwierdzająca mieszkańców Londynu, Paryża czy Berlina w marzeniach o potędze i wyższości całej zachodniej cywilizacji nad resztą świata, była jednym z podstawowych elementów tożsamości obywatelskiej w XIX i pierwszej połowie XX wieku. To wtedy ukazały się ciemne karty historii rozwoju antropologii kulturowej oraz przemysłu rozrywkowego czasów kolonialnych, które jednocześnie stały się fundamentami współczesnej antropologii i turystyki. Wśród kart tych pojawiło się ludzkie zoo – najbardziej symboliczny z wszystkich możliwych, sposób wykazania dominującej zachodniej pozycji nad kulturami i mieszkańcami całego nieeuropejskiego globu.
Podczas gdy zachodnia opinia publiczna coraz mocniej spragniona była wszelakich informacji dotyczących skolonizowanych lądów, w większych miastach Starego i Nowego Kontynentu organizować zaczęto wystawy tak zwanych wiosek etnologicznych, na których przedstawiano okazy ludzkie ściągnięte z dalekich stron. Wioski te, połączone często z modnymi wówczas wystawami światowymi ściągnąć potrafiły niezliczone ilości widzów. Tłumy ciekawskich płaciły za bilety, by móc na własne oczy obejrzeć sprowadzonych niczym dzikie zwierzęta, Samoańczyków, Lapończyków czy Nubijczyków. Płaciły, by obejrzeć innych ludzi, ogrodzonych, pozbawionych jakiejkolwiek sprawczości, zamkniętych w klatkach, ogrodzonych płotami. Na tak skonstruowanym modelu biznesowym można było zbić wielkie majątki. Jednym z potentatów był Karl Hagenbeck – niemiecki potentat cyrkowy i handlarz dzikimi zwierzętami – którego imieniem do dziś nazywany jest park zoologiczny w Hamburgu.
2.
Z czasem rozrywka ta stała się tak powszechna, że po całej Europie krążyć zaczęły obwoźne cyrki z Pigmejami, a w wielu ogrodach zoologicznych stworzono popularnonaukowe wystawy porównawcze, na których przetrzymywano w tej samej klatce Afrykanów i małpy. Najsłynniejszy taki przypadek miał miejsce w 1906 roku w New York Zoological Park, gdzie wystawiano Pigmeja Ota Benge. Co znamienne, kilka lat później, nie umiejąc sobie poradzić z życiem poza ziemią ojczystą, popełnił on samobójstwo. Od Nowego Jorku, przez Paryż, po Warszawę, żywe ludzkie eksponaty umieszczane były za płotami, które do tej pory oddzielały publiczność od zwierząt. Ogrodzenia te jeszcze bardziej podkreślały symboliczną przepaść pomiędzy oglądającymi a oglądanymi.
Znamienne jest też to, że ciekawość publiczności i opłacalność finansowa, nie były jednymi przyczynami powstania tego typu rozrywki. Wystawy te stosunkowo szybko wpisały się w krajobraz mentalny zachodnich społeczeństw, ponieważ poza weekendową rozrywką, stanowiły one zarazem ważny element imperialno-kolonialnej propagandy. Ludzie zamknięci w klatkach, ubrani w spódniczki ze słomy wzbudzali wśród zwiedzających poczucie naturalnej wyższości rasowej i cywilizacyjnej, tak potrzebnej do społecznego poparcia działalności kolonizatorskiej. A dzięki ściągnięciu wielu „okazów” do zachodnich miast armia ewolucjonistów, eugeników i antropologów zyskała szeroką możność wykonywania swoich badań i pomiarów. Trzeba pamiętać, że za tymi wystawami od początku stała naukowa i ideologiczna legitymizacja.
3.
Wszystko skończyło się wraz z wielkim kryzysem, wybuchem II wojny światowej, rozprzestrzenieniem się radia i telewizji. Ludzkie zoo, będąc, jak nie patrzeć, bardzo kosztownymi przedsięwzięciami, zaczęły gwałtownie tracić na zainteresowaniu i opłacalności z punktu widzenia organizatorów. Wydawać by się mogło, że zoologiczna idea oglądania „Dzikusów” zaczęła się wypalać. Nic bardziej mylnego.
Dziś nie do pomyślenia byłoby ściągnięcie, dajmy na to, wioski Hmongów z Azji do jednej z europejskich stolic, umieszczenie jej za fosą ogrodu zoologicznego i pobieranie opłaty za wstęp. Dziś, jeżeli chce się w taki sam sposób popatrzeć na taką samą wioskę, należy wykupić wczasy w Wietnamie lub południowych Chinach. Etnologiczne wystawy zastąpiła etnologiczna turystyka. Wszedł w życie następny etap tego samego zjawiska. Wprowadzono do turystycznego obrotu osobliwe miejscowe zwyczaje i wykonujących je ludzi. Przeróżni „tubylcy” ponownie zostali wystawieni w przestrzeni konsumpcji turystycznej.
4.
Na górzystym pograniczu tajlandzko-birmańskim od wieków żyją plemiona ludu Karen. Jednakże ich współczesna egzystencja wydaje się być poważnie zagrożona. Przez ponad sześćdziesiąt ostatnich lat – z perspektywy rodzinnej są to trzy pokolenia– walczyli oni zbrojnie o polityczne równouprawnienie z birmańską juntą wojskową, która reprezentuje w tym konflikcie etniczną większość mieszkańców Birmy. Zmuszone do walki o przetrwanie, plemiona ludu Karen powołały najdłużej jak dotąd walczącą partyzantkę na świecie. Dzięki temu przez całe dekady utrzymywali oni stan wyzwoleńczej wojny domowej przy wschodnich granicach Birmy.
Jak dobrze wiadomo, wojna nigdy nie służy cywilom: w tym czasie Karenowie płacili wysoką cenę za swą nieustępliwość. Liczne i brutalne kampanie karne wysyłane przez juntę zmiatały z powierzchni ziemi ich wioski; wojskowi mieszkańców mordowali, wypędzali lub zmuszali do niewolniczej pracy. Ubocznym efektem tego konfliktu były wielkie migracje kareńskich cywilów do Tajlandii. Nieświadomi z potrzasku junty trafiali w pułapkę zamkniętych obozów dla uchodźców.
Przy czym trzeba pamiętać, że Tajlandia nigdy nie podpisała konwencji genewskich. Rządu w Bangkoku nie obowiązują żadne międzynarodowe przepisy o ofiarach reżimów, tajscy urzędnicy mają całkowite prawo odsyłać uchodźców z powrotem do ich ojczyzny, nawet jeżeli czekałaby ich tam śmierć. Jednakowoż ich nie wysyłają – poza kwestiami humanitarnymi, to by się Tajlandii po prostu nie opłacało. Stosunkowo szybko władze północnych prowincji zorientowały się, że różnorodne i kultywujące swoje lokalne tradycje, plemiona birmańskie, mogą stanowić wspaniałą atrakcję turystyczną. Postanowili stworzyć z nich magnes przyciągający na północ kraju turystów wydających majątek na południowych plażach i wysepkach.
5.
Gdy wysiądzie się na lotnisku w Chiang Mai, największym mieście północnej część kraju, gdy podróżuje się autokarem po prowincjonalnych drogach północy kraju, gdy przegląda się oferty biur podróży po Tajlandii, wszędzie napotkać można charakterystyczne wizerunki kobiet z plemion Karen. Są one rozpoznawalne na całym świecie dzięki wielowiekowej tradycji zakładania przez nie metalowych obręczy na szyję. Obręczy, które w nienaturalny sposób wydłużają odcinek szyjny kręgosłupa, przez co sprawiają wizualne wrażenie niezwykle długiej szyi.
Tajlandzki rząd i sektor turystyczny wykorzystuje ów sztucznie stworzony wizerunek atrakcji etnologicznej na masową skalę, by przyciągać turystów dyskursem turystycznym zbudowanym wokół bogatej turystyki etnologicznej w kraju. Od ponad dwóch dekad w całej Tajlandii powstaje coraz więcej wiosek etnologicznych, w których umieszcza się przedstawicieli różnych plemion górskich, ubranych w tradycyjne stroje i mieszkających w domkach wykonanych wedle tradycyjnych rysów architektonicznych. A następnie wozi się do nich turystów. Zarówno międzynarodowych, jak i tych krajowych, którzy – zgodnie z powszechnym odbiorem społecznym – traktują plemiona górskie jako grupy społeczne o niższym statusie, zacofane i z zasady prymitywne.
W ten sposób sztuczne skanseny, nazywające się przykładowo – Siedem plemion w jednej wiosce – zasiedlono żywymi ludźmi. Stworzono ludzkie zoo. Ta forma rozrywki stała się obecnie jedną z największych atrakcji turystycznych w tym regionie świata. Przychód z niej jest tak wielki, że rząd tajlandzki nieustannie inwestuje w infrastrukturę w ciężko dostępnym i porośniętym gęstą dżunglą terenie górzystym. Oczywiście specjalnie dla turystów, nie lokalnych mieszkańców. A zarabia na tym cały organizujący to przedsięwzięcie sektor turystyczny oraz państwo – poprzez wpływy z turystyki do tajlandzkiego PKB. Mowa o wielkich pieniądzach. Odsetek wpływów z turystyki w tajskiej gospodarce jest większy niż w jakimkolwiek innym kraju azjatyckim. Najmniej otrzymują ludzie biorący w tym bezpośredni udział.
6.
Najbardziej szokującym akcentem w tak skonstruowanym modelu biznesowym jest status prezentowanych żywych okazów. Ludzie – zazwyczaj migranci z Birmy – którzy przetrzymywani są w takich wioskach, stają się poniekąd więźniami swojej sytuacji politycznej. Bez statusu uchodźcy, prawa stałego pobytu, prawa do własności, edukacji i oficjalnej pracy podlegają również zakazowi opuszczania prowincji, w której mieszkają. Jeżeli złamaliby którykolwiek z tych paragrafów - grozi im deportacja i oddanie w ręce birmańskiego rządu. Żyją w sztucznie zbudowanych skansenach i by zdobyć jakiekolwiek pieniądze, próbują sprzedawać turystom pamiątki. W zamian za bilety wstępu do wiosek właściciele opłacają im pozwolenia na przebywanie poza obozami dla uchodźców. Konkretnie na prawo do pracy, dzięki któremu, mogą pracować w skansenie.
Przy czym, gdy pyta się uczestników tegoż widowiska, czy dobrze żyje im się w Tajlandii, zawsze odpowiedzą, że tak – ale to „tak” oznacza, że wybrali oni eksploatacje siebie i swojej kultury w miejscowości turystycznej, zamiast powrotu do kraju ogarniętego wojną domową, która momentami graniczy z ludobójstwem. Niewątpliwie jest to wybór tragiczny.
7.
Abstrahując od sytuacji politycznej owych nielegalnych migrantów, warto zwrócić też uwagę, że agencji turystycznych handlujących wycieczkami dla turystów nie interesuje dogłębne i rzetelne przedstawianie niuansów ich rodzimej kultury, ani nawet przedstawianie jej w prawidłowy sposób. Z punktu widzenia pośredników jest to czysty biznes. Dlatego też, by zrobić większe wrażenie na turystach lub spełnić ich oczekiwania stosuje się przeróżne metody. Na przykład miesza się różne fragmenty strojów etnicznych pochodzących z różnych plemion bądź organizuje się pokazy rytuałów szamańskich. Stwarza to większą szansę na pozostawienie pozytywnego wrażenia i tym samym zarobienia większych pieniędzy. Takich nadużyć jest wiele. Jednym z nich jest używanie na porządku dziennym tradycyjnych bębnów plemion Hmong, podczas gdy zgodne z rodzimymi zwyczajami dźwięk bębna oznaczał śmierć lub katastrofę i używało się go wyłącznie w czasie pogrzebu. Pozwalał on uwolnić duszę denata.
Ani władza, ani przedsiębiorcy, ani turyści nie przejmują się tym, że ceremonie powtarzane regularnie dla turystów, sprawić mogą, że wartość kulturowa takich rytuałów dla lokalnych społeczności drastycznie spadnie. A to w ten sposób wielowiekowa kultura bezpowrotnie ginie. W tym samym czasie w ustach turystów usłyszeć można nieśmiertelny argument o wyzwalaniu świadomości tejże kultury dla lokalnej ludności. Jest to fałszywe przeświadczenie. Jeżeli w ten sposób przedstawi się lokalną tradycję, to następne pokolenia na pewno nie będą chciały już być reprezentantami owej dziewiczej i prymitywnej kultury – jak przeczytać można w wielu broszurach reklamowych.
8.
Poza pozowaniem do turystycznych zdjęć, głównym zadaniem zatrudnionych w etnologicznych wioskach przedstawicieli plemion górskich jest handel etnologicznymi pamiątkami. Zadanie jest to dość karkołomne, bowiem nie posiadają oni prawa do edukacji, tym samym nie znają ani języka angielskiego, ani języka tajskiego. W dodatku, w tradycji ludów Karen nie istniała do tej pory klasa kupiecka. Na oczach niczego nie świadomych turystów kupujących pamiątki w błyskawicznym tempie zanika kultura rolno-zbieracka.
Same pamiątki również nie mają za wiele wspólnego z ich rodzimą kulturą. Produkują oni swoje narzędzia i stroje – które potem próbują sprzedać – pod gusta i oczekiwania turystów, a czasem i ściągają gotowe już spoza regionu. Na przykład kusze meo, pierścionki, naszyjniki, bransoletki są produktami fabrycznymi. Turystom, którzy spędzają przeciętnie w jednej wiosce pół godziny, bardzo trudno jest się zorientować czy opis danej pamiątki ma odzwierciedlenie w faktach i czy ma ona coś wspólnego z taką czy inną kulturą
9.
Warto zobaczyć na kilku przykładach jak reklamowani są inni ludzie – słownictwo używane podczas konstruowania przekazu marketingowego dotyczącego tejże atrakcji turystycznej jest doskonałą ilustracją problemu, w jaki sposób biura podróży konstruują komunikaty opisujące ludzi, których jedzie się oglądać. Komunikaty te charakteryzują się dehumanizującym procesem semantycznym zamieniającym ich już na etapie języka w przedmiot spotkania, atrakcję turystyczną.
Oto przykład zaczerpnięty z ulotki turystycznej oferty biura Start Adventure, rozdawanej w jednym z hostelów w Chiang Mai. Dotyczy on wioski etnologicznej ludów Karen w Tajlandii: „I ty możesz odkryć niesamowite wioski plemion Długich Szyi i Wielgachnych Uszu. Dzięki nam możesz zobaczyć na własne oczy, jak mieszkają i wyglądają te wciąż dziewicze ludy, które nadal żyją zgodnie ze swoimi prymitywnymi zwyczajami i egzotyczną kulturą.”
Warto zwrócić uwagę na nazwy Długie Szyje (oryg.: Long Neck Tribes) i Wielgachne Uszy (oryg.: Big Ear Tribes). Ponieważ oryginalne nazwy plemion są w lokalnych językach, przez co mogą być niezrozumiałe dla turystów, a do tego zbyt trudne do zapamiętania, przyjęło się w tajlandzkim sektorze turystycznym używać do opisu powyższych stygmatyzujących i jawnie odnoszących się do wyglądu zwrotów. Obecnie na każdym plakacie i w każdym folderze obowiązującą nazwą jest Długie Szyje i Wielgachne Uszy.
10.
Czytając przed wyjazdem wszechobecne w internecie, zarówno na stronach biur podroży jak i prywatnych blogach, tak skonstruowane opisy, stosunkowo prosto uwierzyć jest w żywe muzeum oraz rozbudzić swoją turystyczną wyobraźnię przeróżnym turystycznym przymiotnikom: oryginalne, dzikie, prymitywne, egzotyczne, spektakularne, dziewicze, autentyczne. Smutnym wnioskiem jest tu fakt, że więcej one mówią o turystach, będących grupą docelową tychże komunikatów reklamowych, niż o tubylcach, na których na podstawie powyższych opisów jedzie się popatrzeć.
Jeśli wychowaliśmy się na turystycznym micie opisującym świat w określony sposób, nie możemy liczyć na to, że zachowamy do słownika tej opowieści należyty dystans. Kategorie naszego języka stają się kategoriami naszego myślenia. „Dzikus” opisany sto lat temu przez Sienkiewicza nadal definiuje nasze myślenie o rodowitych mieszkańcach Afryki. Co nieodzownie przyczynia się do tego, że tradycja ludzkiego zoo nie umarła, zmieniła tylko swój charakter.
Ludzkie zoo nadal istnieją – model spotkania pomiędzy oglądającym a oglądanym jest niemalże identyczny jak w czasach kolonialnych. A przypadków takiej zoologicznej relacji jest na świecie wiele, choćby Mentawai w Indonezji, Jarawowie w Indiach, Gabbra w Kenii czy liczne plemiona amazońskie. Bez trudu na listę tę można by również wpisać także mieszkańców najbiedniejszych slumsów na świecie, od paru lat bowiem organizowane są wycieczki w celu ich obejrzenia. Ten nowy trend w turystyce niszowej nazywa się Pooring.
Polecane lektury:
Paweł Cywiński, Ludzkie zoo. Magazyn Kontakt, 14 maja 2012 r.
Paweł Cywiński, Popatrzeć na dzikusa (w) Magazyn Świąteczny, Gazeta Wyborcza, 29-30 grudnia 2012.
Jennie Dielmans, Witajcie w raju. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011 r.
Ilja Kok (reż.), Z kamerą wśród ludzi (film). Willem Timmers, Holandia 2011 r.
Prasit Leepreecha, The Politics of Ethnic Tourism in Northern Thailand. Chiang Mai University, Chiang Mai 2005 r.
Alexander Trupp, Exhibiting the ‘Other’ Then and Now. ‘Human Zoos’ in Southern China and Thailand (w) ASEAS - Austrian Journal of South-East Asian Studies, nr 4. 2011 r.
John Urry, Spojrzenie turysty. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007 r.








komentarze: