40/52

Jak czytać literaturę podróżniczą? Poradnik krytyczny

Czytelnik powinien wymagać od książek podróżniczych czegoś więcej niż przedstawienia „widoczków”; literatura tego typu poszerza nasze horyzonty, kształtuje wiedzę o świecie, ale, aby owa wiedza była wartościowa – musi to być dobra literatura i czytelnik ma prawo i możliwości, aby takiej żądać.

1.
Podróż – gdziekolwiek się wybieramy – zaczyna się nie w samochodzie, pociągu czy samolocie, ale w głowie. Najpierw musi pojawić się idea, żeby gdzieś jechać (bo czy nie lepiej nam jednak w domu?), a potem zapełniana jest ona treścią. Ryszard Kapuściński postawił niegdyś dylemat przed turystą in spe – dowiedzieć się o miejscu przeznaczenia swojej podróży jak najwięcej czy może nie wiedzieć nic i samemu je eksplorować? Kapuściński zdecydowanie opowiadał się za podróżowaniem kwalifikowanym, takim które zakłada posiadanie pewnej wiedzy o tym, gdzie się wybieramy.

Przed takim dylematem staje zapewne wielu współczesnych polskich turystów i znaczna z nich część – można zaryzykować takie twierdzenie – podąża myślą mistrza polskiego reportażu, masowo przed podróżą zaopatrując się w mapy, przewodniki i literaturę podróżniczą, chcąc wcześniej poznać miejsce, do którego mają się udać.

2.
W Polsce literatura podróżnicza zawsze cieszyła się wielką popularnością, choć z pewnością motywy tego zainteresowania były różne w zależności od okresów historycznych. Na przełomie XIX i XX wieku czytano przede wszystkim opisy miejsc przebywania polskiej emigracji z kraju będącego pod zaborami. Dotyczyły więc w dużej mierze obu Ameryk. Podczas gdy Ameryka Północna (głównie Stany Zjednoczone) budziła w Polakach podziw i nadzieję na lepsze życie, to Ameryka Łacińska – zdziwienie i zaciekawienie niemal wszystkim, od fauny i flory po panujące tam relacje społeczne. Ów fakt sprawiał, że opisy krajów latynoamerykańskich – z dominacją egzotyki i inności – były bliższe współczesnym książkom podróżniczym.

Ten typ literatury rozwijał się także w okresie międzywojennym, gdy Polacy także raczej nie podróżowali dla przyjemności, a poszukując nowego miejsca do życia. Wcześniejsze opisy przyrody i relacji międzyludzkich z obszaru obu Ameryk zostały uzupełnione w większym stopniu Afryką i Azją, choć w tych dwóch ostatnich przypadkach polskimi pisarzami książek podróżniczych kierowała przede wszystkim ciekawość i chęć poznania nowych miejsc. Niemniej jednak, warto pamiętać, że wydana w 1938 roku książka Mieczysława Lepeckiego „Madagaskar – kraj, ludzie, kolonizacja”, była efektem kierowanej przez niego rok wcześniej misji rządowej, której celem było rozpoznanie możliwości pozyskania wyspy jako polskiej kolonii lub terenu osadnictwa żydowskiego. Po II wojnie światowej podróżowanie stało się reglamentowane, jak wiele przestrzeni życia społecznego ówczesnej Polski. Być może dlatego polscy podróżnicy tak plastycznie – jak wspomniany Kapuściński – starali się oddać kraje, które odwiedzali. Chcieli stworzyć w ten sposób namiastkę obrazów, których przeciętny Polak nigdy nie miał szans zobaczyć.

3.
Współcześnie podróżowanie jest zupełnie inne. Nie tylko granice przestały w dużej mierze odgrywać dla nas jakąś większą rolę, bo możemy jeździć swobodnie po Europie, albo dalej, bez wiz, ale także dlatego, że relatywnie jesteśmy bogatszym społeczeństwem. Stać nas na wakacje za granicą, a nieraz pobyt w Egipcie okazuje się tańszy niż nad polskim morzem lub na Mazurach. Wyruszamy więc w świat często i chętnie, cieszyć się słońcem, plażą, egzotyką i ułudą poznania nowych miejsc. Ciągle w tych podróżach towarzyszy nam literatura podróżnicza, która zmienia się jednak, tak jak zmienia się polski turysta.

Doskonale zdiagnozowane w cyklu dostępnych tutaj esejów zjawisko przemysłu turystycznego i post-turysty, odwołując się do kluczowych prac choćby Deana MacCannella czy Johna Urry’ego, odnosi się też do współczesnej literatury podróżniczej. Pojęcie „społeczeństwa spektaklu”, wprowadzone przez Guya Deborda, chyba najlepiej oddaje czas, w którym żyjemy i pisarze książek podróżniczych muszą za tym nadążyć, żeby być w stanie sprzedać swoją pracę. Tak więc, gdy w naszym codziennym życiu debata publiczna została zastąpiona obrzucaniem się inwektywami, solidne dziennikarstwo poszukiwaniem szybkich „newsów” i sensacją, zaś wiedza – powierzchownością, nie powinno dziwić, że współczesna literatura podróżnicza, skierowana do współczesnego turysty, bazuje na szoku, kontrastach, dziwności i odmienności.

4.
Literatura jest zawsze przede wszystkim przestrzenią kreacji, nawet jeśli opiera się na faktach. Fakt za faktem, podane w tak suchej formie, nie przyciągną uwagi czytelnika, bo to jest troszkę tak, jakby czytać chronologię wydarzeń w podręczniku szkolnym do historii. Łączenie faktów w opis jest przestrzenią kreacji, niezbędną do uchwycenia ich dynamiki. W tym kontekście pojawia się zatem zasadne pytanie: na ile ten opis – a co za tym idzie – interpretacja faktów jest wiernym oddaniem stanu rzeczywistego (oczywiście o ile to w ogóle możliwe), a na ile piętnem odciśniętym przez autora książki? Na przykład na ile klasyka polskiego reportażu – „Cesarz” Ryszarda Kapuścińskiego – o której sam autor mówił, że jest fikcją literacką, jest reportażem o stosunkach panujących na etiopskim dworze cesarskim Haile Selassie, a na ile paraboliczną opowieścią o rządach Edwarda Gierka; formą krytyki polskiego systemu autorytarnego, ubraną w bezpieczną „inność”?

Piszę o tym dlatego, żeby zwrócić uwagę na fakt, że każdy akt pisania jest czymś pomiędzy poddawaniem faktów a ich kreowaniem. Wprowadźmy więc trzy pojęcia – egzotyzacja, esencjalizacja i totalizacja. Egzotyzacja polega na podkreślaniu kontrastu między nami a Innymi, uczynienie różnic pomiędzy „ja” a „inny” jedynymi kryteriami porównania. Esencjalizacja przypisuje określonym zjawiskom pewne wyidealizowane cechy, co jest „ulubionym sposobem charakteryzowania Innych”. Wreszcie mamy do czynienia z totalizowaniem, polegającym na takim przedstawianiu specyfiki mentalności bądź praktyki danego społeczeństwa, które z cech szczególnych tego społeczeństwa czyni nie tylko jego istotę, lecz także jego totalność. Cechy te zostają często bezzasadnie rozciągnięte w przestrzeni i czasie. Esej A. Appadurai, O właściwe miejsce hierarchii, w: M. Buchowski (red.), Amerykańska antropologia postmodernistyczna, Warszawa 1999, s. 235–236.

5.
Te trzy pojęcia są głęboko wpisane w literaturę podróżniczą, są jej nieodłączną cechą. Tak było w czasach Józefa Siemiradzkiego, który pisał na temat sytuacji Polonii w Brazylii, Mieczysława Lepeckiego, który poszukiwał dostępnych Polsce miejsc pod rozwinięcie naszego programu kolonialnego w okresie międzywojennym (w Peru i na Madagaskarze), Arkadego Fiedlera, później Tony’ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej, jak również dzisiaj, gdy zapotrzebowanie na taki przekaz jest jeszcze większy.

De facto, w literaturze podróżniczej nie ma możliwości ucieczki od tych trzech pojęć, bo dzięki nim przekaz jest bardziej interesujący. Młodopolski pisarz Zbigniew Uniłowski opublikował w 1936 roku książkę „Żyto w dżungli”, będącą jego relacją po podróży po Brazylii, w której przeciwstawiał się egzotyzacji, esencjalizacji i totalizacji kraju, który odwiedził. W efekcie wszystko jest dla niego nudne, nieinteresujące czy wręcz irytujące. Z punktu widzenia literackiego, efekt jest bardzo ciekawy, ale w praktyce kto zna książkę Uniłowskiego? Poza tym – trzeba dodać – każdy pisarz – nie tylko książek podróżniczych, ale nawet podręczników do historii – kreuje rzeczywistość, którą opisuje, tworząc pewną wersję „prawdy” dla niego najbardziej prawdziwą albo użyteczną.

Zasadniczym pytaniem przy lekturze książek podróżniczych jest więc nie to czy możemy znaleźć prace, które nie będą esencjonalne, egzotyzujące czy totalizujące (bo takich w istocie nie ma), ale czy ich autorzy zdają sobie z tego sprawę i czy ów fakt są w stanie (i chcą) przekazać swojemu czytelnikowi. Z drugiej strony, istotnym pytaniem jest czy czytelnik zdaje sobie sprawę, że ów przekaz jest swego rodzajem fikcją literacką i ciesząc się lekturą jest w stanie nie poddać się dominującej tam wizji rzeczywistości, jednej z wielu, które można by skonstruować.

6.
Aby lepiej pokazać te mechanizmy rządzące podróżniczymi opisami świata, chciałbym się bliżej przyjrzeć pracom dwóch autorów książek podróżniczych skierowanych do współczesnego turysty – Beaty Pawlikowskiej i Wojciecha Cejrowskiego.

Pawlikowska, znana też z audycji radiowej „Świat według Blondynki”, wpisuje swoją narrację w stereotyp postrzegania kobiet z tym kolorem włosów i świadomie go wykorzystuje. Na jej stronie internetowej możemy wyczytać, że jest pisarką, podróżniczką i łowcą. W jej książkach wszystko jest inne i niezwykle. Na okładce książki „Blondynka u szamana. (Magiczna wyprawa do świata Indian)” napisane jest: „Ciąg dalszy podróży opisanej w książce Blondynka śpiewa w Ukajali. Po dotarciu statkiem niewolników do miasta Iquitos w Peru, zagłębiam się w puszczę amazońską, gdzie spotykam Indian i zostaję uczniem szamana. Dzięki temu mogę odbyć podróż w świat ponadzmysłowy, niedostępny zwykłym śmiertelnikom, do którego wstęp mają tylko szamani. Jest to podróż nie tylko do «magicznego świata Indian» – jak głosi podtytuł książki, jest to też wyprawa w głąb ludzkiej duszy, bo jak się okazuje, świat indiański i świat naszej cywilizacji są sobie bliższe niż się wydaje. Czasem jednak żeby to zrozumieć, trzeba odbyć wędrówkę po Drodze Mlecznej, pokonać szamana rzucającego uroki i stać się obiektem napaści zabójczych tsentsaków. To była jedna z najbardziej niezwykłych podróży, jakie odbyłam. Pomogła mi zrozumieć nie tylko głębię wierzeń amazońskich Indian, ale i zajrzeć w siebie. I zrozumieć, że każdy jest szamanem swojego losu”. Nie znam Pawlikowskiej, ale skłonny byłbym przypuszczać, że książka ta jest parodią literatury podróżniczej, że nic z niej nie można brać na serio. No bo Blondynka (ciekawa autoironia), no bo „prawda”, która udaje się jej odkryć… Itd., itd. Niestety, moja wiara w fakt, że autorka zastosowała zmyślną figurę stylistyczną zachwiał fakt, że w 2006 roku dostała nagrodę im. Beaty Pawlak przyznawaną za najciekawsze publikacje na temat kultur, religii i cywilizacji innych niż zachodnioeuropejska…

Z kolei Cejrowski jest niewątpliwie jednym z najbardziej kontrowersyjnych polskich podróżników. Na stronie internetowej (http://cejrowski.pl) sam przedstawia się w następujący sposób: „podróżnik, poszukiwacz ginących plemion Amazonii, osobowość telewizyjna, popularny dziennikarz radiowy, artysta kabaretowy, pisarz i publicysta, satyryk – gorący krytyk biurokracji i socjalizmu, krytyk muzyczny, fotografik, ...a z zawodu cieśla. Wielokrotnie przemierzał Amerykę Łacińską i może się pochwalić nie tylko typowym podróżniczym włóczęgostwem, ale także udziałem w ekspedycji speleologicznej i archeologicznej”. W swoich książkach nie sili się na historyczne odniesienia, koncentruje się raczej na opisie zastanej rzeczywistości. Gorzej, że uważa się za antropologa kulturowego, choć jego sposób patrzenia na Innego jest wybitnie nieantropologiczny, a dokładniej rzecz ujmując, bardziej pasuje do paradygmatów XIX wieku niż początku XXI. Zresztą sam Cejrowski pisze w wydanej własnym sumptem książce „WC na końcu Orinoko”: „Zabiorę Państwa na wyprawę nad Orinoko. Będzie dziko, niebezpiecznie, nielegalnie – zupełnie jak w dziewiętnastowiecznej powieści podróżniczej. Suche pustkowia sawanny, parna gęstwina puszczy; konno, łodzią, na piechotę; pośród dzikich plemion; kolumbijskiej mafii przemytniczej, Gwardii Narodowej, partyzantów i wreszcie opryszków pospolitych, nigdzie nie zrzeszonych (…)”.

7.
Jako przykład niech posłuży nam książka Beaty Pawlikowskiej „Blondynka na Kubie. Na tropach Ernesta Che Guevary”. Na wstępie autorka deklaruje, że Kuba jest wyspą tajemnic i przyjechała odkryć prawdę. Uważa się za „doświadczonego podróżnika” i gardzi całym „turystycznym namaszczeniem”. Ona poluje, szuka, tropi… Potrafi zgubić nękających ją agentów. Potrafi odnaleźć rzeczy i miejsca, które dotąd dla zwykłych turystów były niedostępne. Na przykład znajduje na jednej z tylnych, zapomnianych uliczek księgarnię. Potrafi także, dzięki siódmemu zmysłowi, którego nauczyła się od ludności tubylczej (szósty zmysł ma każdy, taki podróżnik jak Blondynka ma ich znaczne więcej), zgubić się w „kubańskiej dżungli” i ku zdziwieniu przewodnika i towarzyszącego jej Hiszpana odnaleźć drogę powrotną. Mnie zdziwiło, że na Kubie była ona w stanie w ogóle znaleźć dżunglę. Pawlikowska wygłasza też peany na temat podróżowania, które jest dla niej „przeżywaniem dodatkowego życia”, bez względu czy jest to wioska indiańska w puszczy amazońskiej czy chata na Mazurach. Odległość od domu nie jest istotna. Najważniejsze jest oddalenie i całkowite oderwanie się od codzienności – od telefonów komórkowych, laptopów, podręczników menedżerskich, instrukcji obsługi nowych urządzeń oraz wszelkich innych rekwizytów nawiązujących do świata, który zostawiamy za sobą. Jej zdaniem podróż sprzyja filozofii, nowym pomysłom i rewolucjom – zarówno w życiu prywatnym, jak i na arenie międzynarodowej. Uważa, że wszyscy ludzie, którzy wnieśli coś do rozwoju naszej cywilizacji i zapisali się w historii – zarówno pozytywnie, jak i negatywnie – mieli doświadczenia z podróżowaniem. Bo jest to stan wyzwolenia umysłu i ciała, w którym rodzą się nowe idee.

Wróćmy jednak do rzeczy, czyli na naszą „wyspę tajemnic”. Skoro Kuba owiana jest nimbem tajemniczości, nie dziwi, że autorkę wszystko dziwi, np. dlaczego nikt nie ustępuje starszym osobom miejsca w autobusie. Dochodzi więc do wniosku, że „Kubańczycy nie potrafili okazać szacunku i pomocy ludziom starszym i słabszym od siebie. Ciekawe dlaczego?”. To prawda, jest to ciekawe (i bulwersujące), choć pytanie to można równie dobrze zadać w warszawskich autobusach czy tramwajach. Pawlikowska stara się być obiektywna. Z jednej strony pisze o trudnym życiu Kubańczyków na wyspie Fidela Castro, w innym miejscu stwierdza, że nigdzie nie widziała bezdomnych, „nawet w najdalszych zakątkach starej Hawany, gdzie mężczyźni patrzyli na mnie spod zmrużonych powiek siedząc w progu z cygarem w ustach”. Znaczy rewolucja święci triumfy? Przecież Castro nie mówi, że rozwiązał wszystkie problemy wyspy.

8.
Niby Blondynka nie lubi „turystycznego namaszczenia”, ale po Kubie jeździ luksusowymi autobusami Viazul lub nieco tylko gorszymi liniami Astro. Ponoć nie można inaczej – co nie jest zresztą prawdą. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ta wielka kubańska przygoda Pawlikowskiej jest dziwnie podobna do wycieczek turystycznych organizowanych przez polskie biura podróży.

Blondynka udaje się między innymi do Viñales, leżącego w północno-wschodniej części kraju. Tam spotkała idącego ścieżką rolnika. Jest to pretekst to rozpoczęcia rozważań na temat tego, że najciekawsze spotkania są właśnie niezaplanowane, na bocznej drodze, daleko od szlaków turystycznych albo w maleńkim porcie nad Amazonką, którego próżno by szukać na najlepszej mapie. „Tylko dzięki takim przypadkom udawało mi się poznać prawdziwy świat tubylców, jeść ich skromne jedzenie, spać w ich hamakach, uczestniczyć w codziennych zajęciach i rytuałach. To jest też najważniejsza różnica między „turystą” a „podróżnikiem”. Turysta zna tylko powierzchowny świat przedstawiany mu przez specjalnie w tym celu wynajętych ludzi. Podróżnik dociera do dziewiczych miejsc i potrafi stać się częścią codziennego życia tubylców”.

Beata Pawlikowska szukała w Viñales „salvajes”, dzikusów – jak sama pisze – odciętych od cywilizacji „Wodnych Ludzi”. Poznany na drodze rolnik Miguel godzi się jej pomóc. W końcu trafia do nich i do ich „cudownej wody”, którą okazuje się metalowy kranik znajdujący się koło domu „Wodnych Ludzi”. Blondynka jest rozczarowana. Gdzie tu egzotyka? Nie tego się spodziewała. Ostatnie dwie strony książki są więc szczerą refleksją na temat tego, że Kuba to perfekcyjny turystyczny skansen, w którym każdy obywatel jest żywym eksponatem wystawiającym się na sprzedaż. Gdzie nikogo nie można spotkać „przypadkiem”, gdzie wszystko jest zaplanowane. Pawlikowska uczciwie przyznaje – wpadła w machinę przemysłu turystyki, która obdarła ją z podróżniczej wyjątkowości. Przestała być wyjątkowa, zaradna i rezolutna, a stała się pionkiem na szachownicy atrakcji turystycznych.

9.
Trudno odmówić Wojciechowi Cejrowskiemu talentu. Nie chodzi tylko o wartki styl narracji, ale także talent do intrygowania czytelnika. Cejrowskiego można lubić albo nie – ale nie można mu zarzucić, że jego książki są nudne. Bawi się on także graficznym aspektem tekstu. Wykrzyknienia, zapytania, czcionka pogrubiona, powiększona, pomniejszona, kursywa… Chyba wyczerpał cały repertuar w tym względzie. Lubi on szokować, nie owija słów w bawełnę, nie jest poprawny politycznie. Posługuje się prostymi hasłami: dzicy, biali, gringo… Ma szczególną skłonność do esencjalizowania i protekcjonalnego traktowania swoich rozmówców. Wszystko okrasza morałem, który jest „jego słusznym poglądem na wszystko”. Dowiemy się więc z nich na przykład, że: „Obcowanie z Indianami jest jak gra w «Chińczyka» – nie wolno się irytować. Trzeba akceptować. Takimi, jacy są – z ich tajemniczą logiką «dzikich ludzi». Oni to samo robią wobec nas – akceptują niezrozumiałe (I uśmiechają się wtedy jak psychiatrzy na widok ciężkich przypadków)”, albo: „W dalekiej podróży dobrze jest mieć przy sobie tupet jak taran i refleks jak błyskawica. A w walce z przemysłem narkotykowym, dobrze jest uważnie patrzeć na ręce nawet najbliższym sojusznikom.”

W książce „Gringo wśród dzikich plemion” autor trafia między innymi do „Krainy uczciwych kłamców” i zajmuje się latynoamerykańską „egzotyczną odmianą kurtuazji”. Zauważył, że w krajach tego regionu nikt nie mówi „nie”, co nie oznacza jednakże, że mówi „tak”. Częstokroć wprowadzano go w błąd, co budziło w nim mieszane uczycie. Aż wreszcie zrozumiał – „po prostu tak jest”. Udzielano mu absurdalnych odpowiedzi, żeby im nie uwierzył i spytał kogoś innego. Nie wypada bowiem mówić „nie”, a tak drobny manewr lingwistyczny powinien skłonić gringo do poszukania innego osobowego źródła informacji.

„Dzicy” to inna kwestia. Cejrowski patrzy na ludność tubylczą, przypisując jej określone cechy. Uznaje, że tylko Dzicy są w stanie zasymilować się ze światem natury, a w żyłach musi płynąć indiańska krew – „żadna inna”. „Indianie” patrzą też na autora wymownie, „tak jak tylko oni to potrafią robić”. Żyją tą jedną niepowtarzalną chwilą, która właśnie trwa. „A ona może być albo przyjemna, albo przeciwnie. Więc lepiej żeby była przyjemna, prawda?”. Dziki musi żyć w kulturze pierwotnej, inaczej traci tą swoją atrakcyjną inność. Groty do strzał musi wyrabiać z połupanych kamieni. Z kolei cięciwy łuków robić z trzewi i ścięgien tapira. Drewniane ostrza dzid utwardzane muszą być w ognisku. Dzicy jadają wyłącznie to, co da im tropikalny las i unikają kontaktu ze światem zewnętrznym. „Tylko ich stroje, coraz częściej, pochodzą z importu” – ubolewa autor. Tylko gdzie można już dziś spotkać tych rzeczywiście prawdziwych „Indian”?

10.
Thomas Hylland Eriksen stwierdził, że łatwiej jest napisać książkę będąc kilka tygodni czy miesięcy w obcym kraju niż gdy tam się spędzi lata. „Im więcej się wie, tym więcej się nie wie” Książka T.H. Eriksen, Tyrania chwili. Szybko i wolno płynący czas w erze informacji, Warszawa 2003, s. 210. – konkluduje norweski antropolog i czyż nie jest tak w istocie? Początkowo wszystko jest chaosem, opisujemy wszystko co nas dziwi, co jest egzotyczne, co pobudza wyobraźnię, co warte jest opisania… A potem zauważamy, że jedne kwestie wynikają z drugich, że – jak wszędzie na świecie – człowiek podejmuje działania, które mają mu ułatwić życie, kierując się zdroworozsądkową racjonalnością, którą, być może, my, Europejczycy nie do końca rozumiemy. Owa racjonalność nie jest bowiem synonimem europejskiej oświeceniowej racjonalności, którą dobrze znamy.

Autorzy literatury podróżniczej nie mają dylematów, o których pisze Eriksen. Zwykle nie mają bowiem czasu, aby zawitać do opisywanego kraju na dłużej niż kilka miesięcy. Ich spostrzeżenia są więc fragmentaryczne, urywkowe, niepełne, choć rzadko się do tego przyznają. Z definicji są więc obarczone błędem wynikającym z konstruowania „reprezentacji”, czyli wizerunku, jaki wyrobili sobie podróżnicy o krajach latynoamerykańskich przed wyjazdem z domu. W większości przypadków próbują później te wcześniejsze osądy zobiektywizować, przedstawić to jako „najprawdziwszą prawdę”, od której nie ma żadnych odstępstw.

11.
Swoją książkę „W pogoni za wyobrażeniami. Próba interpretacji polskiej literatury podróżniczej poświęconej Ameryce Łacińskiej”, w której starałem się dokonać analizy wybranych książek podróżniczych, zakończyłem refleksją na temat moich oczekiwań wobec tego typu prac, które pozwalałyby na bardziej wrażliwe traktowanie „inności”. Pozwolę sobie owe refleksje w tym miejscu powtórzyć. Tak więc, chciałbym przeczytać polską książkę podróżniczą, która choćby w części spełniła poniższe postulaty:

1. Autor książki powinien zdawać sobie sprawę z wpływu europejskiej wiedzy na postrzeganie świata i dlatego musi przeciwstawiać się temu europocentrycznemu punktowi widzenia, oznaczałoby to między innymi bezwzględną rezygnację ze zwrotów, takich jak: „zacofany”, „prymitywny”, „barbarzyński”, „dziki” itd.;
2. Autor nie powinien rościć sobie pretensji do prezentowania „prawdy obiektywnej”, powinien zaś uczciwie przyznawać się przed czytelnikiem, że jego osądy mają charakter subiektywny;
3. Z powyższego wynika przyznanie się do „fragmentaryczności” opisywanej rzeczywistości, a nie do tworzenia wizji holistycznej świata; dotyczy to także zamieszczanych w książce wybiórczych przecież zdjęć;
4. A propos zdjęć – nie powinny one rościć pretensji do ukazywania lustrzanego odbicia świata, są jedynie wycinkiem tego, co autor chciał ukazać, obarczając dodatkowo przekaz swoim stanem emocjonalnym, w momencie naciśnięcia spustu aparatu fotograficznego;
5. Pisząc autor starałby się nie uogólniać, unikając zwrotów typu „tacy są Latynosi”; w zamian opisując poszczególne osoby czy wydarzenia;
6. Zdawałby sobie sprawę z „ciężaru” europejskiej wiedzy na temat krajów pozaeuropejskich i jej wpływu na kształtowanie się owej „reprezentacji”, z którą autor jedzie do Ameryki Łacińskiej i która utrudnia jego zadanie – napisanie postkolonialnej książki podróżniczej;
7. Sposobem na udźwignięcie tego niewygodnego bagażu jest dialog z Innym, będący podstawą prowadzonego opisu; powinno się unikać stosowania narracji z pozycji wyższości, to co Halina Witek nazywa „perspektywą ptasią” – czyli „filmowania” rzeczywistości z góry (z lotu ptaka), by zdobyć atrakcyjne ujęcia opisowe; w konsekwencji tubylcom pozostaje „perspektywa żabia”, z której Europejczycy sprawiają wrażenie większych, niż są w rzeczywistości, wydają się prawdziwie monumentalni, niedostępni Książka H. Witek, Wizerunek obcego. Kultury afrykańskie w relacjach Henryka Sienkiewicza, Marcina Brandysa i Marcina Kydryńskiego, Warszawa 2009, s. 29–30.; kluczowe jest więc uwolnienie się od tej hierarchicznej struktury; co prawda to „my” opisujemy „ich”, ale niezbędne jest „wejście w kontakt”, nawiązanie prawdziwego dialogu, oddanie głosu Innemu – w żadnym razie roszczenie sobie prawa do wypowiadania się w jego imieniu!;
8. Autor powinien zatem prezentować podmiotowe, a nie przedmiotowe podejście do opisywanych osób, np. – pozostając w kręgu latynoamerykańskim – wobec ludności tubylczej, Afroamerykanów czy kobiet;
9. Etymologia słowa „egzotyka” dotyczy odczuwania obcości, więc egzotyczne obrazy w literaturze podróżniczej będą pojawiać się zawsze i są bardzo pożądane, ale autor powinien unikać podkreślania na każdym kroku, że wszystko, co go otacza, jest dla niego obce, jakby miał kontakt z pozaziemską cywilizacją; od autora literatury podróżniczej oczekiwałbym widzenia wielokulturowości, ale jednocześnie podjęcia prób poszukiwania i dostrzeżenia pewnej bliskości, jaka nas jednak łączy;
10. Autor powinien z czytelnika uczynić interpretatora swojej książki, powinien więc unikać pouczania, morałów i niepozostawiających najmniejszych wątpliwości konkluzji;
11. Prowadzi to do zasiania „ziarenek niepewności”, które pobudziłyby czytelnika do myślenia i – być może – do odbycia podróży do Ameryki Łacińskiej, aby sprawdzić, jak to jest w istocie z tymi Latynosami, ludnością tubylczą, Afroamerykanami, poszczególnymi krajami…;
12. Oczekiwałbym od autorów literatury podróżniczej, że nie będą pisali o rzeczach, których nie widzieli czy nie dotknęli; podróż, jeśli ma być prawdziwa, powinna się rzeczywiście odbyć; po co pisać z przewodników turystycznych?; po co pisać o favelach, nie wyścibiając nosa z piaszczystej Copacabany?;
13. Machu Picchu zostało już opisane na wszystkie możliwe sposoby, podobnie jak inne „flagowe” zabytki krajów latynoamerykańskich; to nie znaczy, że nie ma już o czym pisać w Ameryce Łacińskiej; wręcz przeciwnie – jednak po co pisać wkoło o tym samym, skoro państwa tego regionu świata mają tak wiele do zaoferowania?; jest tyle tematów, miejsc, zabytków, ciekawych osób, których nikt jeszcze nie próbował przedstawić polskiemu czytelnikowi – śpieszmy się, jest jeszcze tyle do zrobienia!;
14. Opowiadam się za osobistym stylem narracyjnym prowadzonym przez autorów literatury podróżniczej; książki tego typu wymuszają uwypuklenie „ja”, podmiotu lirycznego, emocjonalną relację z przeżywanych wrażeń i własnych obserwacji; wówczas takie prace są dużo ciekawsze; jednak podróżnik w prezentowaniu swojego „ja” nie powinien być zbyt nachalny, przytłaczać otaczającego świata, który opisuje; powinien kierować się zasadą – „jest, a jakoby go wcale nie było”;
15. Ostatnia uwaga, która jest bardziej generalna: skoro w jakiejś wyprawie nie uczestniczyło się samemu, to po co mamić czytelnika, że tak było w istocie?; gdy prawda wychodzi na jaw pozbawia to wszelkich złudzeń, co do prawdziwości literatury podróżniczej; znam takie książki, które tych złudzeń mnie osobiście pozbawiły.

12.
Zapewne ten katalog zaleceń i sformułowań można by poszerzyć i każdemu czytelnikowi książek podróżniczych nasuwają się zapewne własne spostrzeżenia na ten temat. Jednak owi czytelnicy też nie są bez winy i ponoszą część odpowiedzialności za kondycję polskiej literatury podróżniczej, zgadzając się na taki, a nie inny jej przekaz i styl narracyjny, a wręcz chcą być mamieni egzotyką, magicznością i tajemniczością. Chciałbym jednak, aby miłośnik tego typu książek stał się czytelnikiem świadomym, który zdaje sobie sprawę z następujących kwestii:

1. Podróżnik też człowiek – mylić się może; nie ma więc sensu traktować opisów wydarzeń, zwłaszcza silących się na prezentowanie historii danych krajów albo pretendujących do antropologicznego spojrzenia na ich mieszkańców, za prawdę objawioną; dotyczy to przede wszystkim studentów, którzy, o zgrozo!, traktują literaturę podróżniczą jako źródło naukowe;
2. Czytelnik powinien wymagać od książek podróżniczych czegoś więcej niż przedstawienia „widoczków”; literatura tego typu poszerza nasze horyzonty, kształtuje wiedzę o świecie, ale, aby owa wiedza była wartościowa – musi to być dobra literatura i czytelnik ma prawo i możliwości, aby takiej żądać;
3. Czytelnik powinien tropić „kolonialny dyskurs” autorów literatury podróżniczej, odkłamywać, co zakłamane, ganić pisarzy za europocentryzm i zaściankowość;
4. Poprzez literaturę podróżniczą powinniśmy szukać dialogu z Innym;
5. Powinniśmy także być czytelnikami świadomymi i przygotowanymi, czyli takimi, którzy są w stanie krytycznie odnieść się do przeczytanej literatury podróżniczej; nie trzeba być w Ameryce Łacińskiej, żeby wiedzieć, że autor stosuje totalizujący dyskurs, nieznoszący sprzeciwu, roszczący sobie prawo do przedstawiania prawdy obiektywnej;
6. Musimy pamiętać, że patrzeć nie znaczy widzieć, widzieć nie znaczy rozumieć – warto mieć na uwadze, że autor literatury podróżniczej nie ma monopolu na prawdę;
7. Powinniśmy czytać genderowo – można mieć wiele satysfakcji starając się analizować literaturę pod kątem używanego przez pisarzy języka, który często jest wartościujący, hierarchizujący, podporządkowujący;
8. Musimy czytać postkolonialnie – literatura podróżnicza ma nam przede wszystkim dawać przyjemność i relaks, ale powinniśmy także czytać ją z wyostrzonym umysłem, nie dając zapędzić się autorowi do „labiryntu europocentryzmu”, z którego później wyjść jest bardzo ciężko.

13.
Również tych zaleceń można by zapewne sformułować więcej, ale to zostawiam już pod rozwagę każdemu czytelnikowi z osobna. Na koniec jeszcze jedna celna uwaga, choć niestety nie moja – a Ingi Iwasiów. Polska literaturoznawczyni ostrzega bowiem, że każdy – także ona sama – jest czytelnikiem (czytelniczką) z quasi-kolonialnymi nawykami. Czytając powieść „Szanghajska kochanka” Zhou Wei Hui, łapie się ona na tym, że chciałaby zobaczyć Chiny jak z bajki o państwie terroru, w którym kultywuje się stare wartości. Posmakować Innego. Na innym poziomie jest krytyczką tych samych mechanizmów, jakim ulega. Najważniejszą konsekwencją tego stanu jest to, że ma wobec powieści więcej roszczeń niż dobrej woli. W rezultacie konkluduje: „Oto więc spodziewałam się jakiejś «chińskiej» opowieści, a dostałam powtórkę z europejsko-amerykańskiej prozy. Podobieństwo kazało mi się pogniewać na tekst, w którym wyglądałam różnicy. Bo chociaż sprzeciwiam się zawłaszczeniom, sama zawłaszczam. Jestem postneokolonialną czytelniczką w kraju bez historycznych kolonii, z «dzikimi» Rusinami i «oswojonymi dzikimi» góralami. Po Chince spodziewam się jakiejś obezwładniającej «chińskości», sama nie wiedząc, na czym miałaby polegać”.

W konsekwencji Iwasiów daje zalecenie, pod którym także mógłbym się podpisać: „Czytając o innych kulturach, powinniśmy bezustannie obserwować samych siebie. Ale – uwaga! Nie jesteśmy w tej lekturze najważniejsi. Nie jedziemy na Wyspę Wielkanocną, żeby zobaczyć siebie. Przeciwnie. Uczmy się pokory. Demontujmy własne uprzedzenia, nawyki, stereotypy. W tym miejscu powinnam dać opis tego samego tekstu po demontażu moich ograniczeń. Oczywiście, w gruncie rzeczy nie potrafię takiego dokonać. Zrobiłam pierwszy krok: zdaję sobie z tego wszystkiego sprawę. Mówię otwarcie: czytam ze swojego miejsca. Tekst jest ofiarą mojej perspektywy. To ja jestem tym razem kolonizatorką”. Książka I. Iwasiów, Gender dla średniozaawansowanych, Warszawa 2008, s. 168, 173. Uczmy się pokory, zarówno podróżnicy-autorzy książek, jak i ich czytelnicy. To najlepsza rada, jaką można by w tym miejscu sformułować. Poza tym pamiętajmy – podróże kształcą, poszerzają horyzonty, pozwalają nabrać dystansu i perspektywy. Niestety, niektórych kształcą głupio, gdy silnie zakorzenione stereotypy zamiast dekonstrukcji ulegają wzmocnieniu…
Polecana literatura:

Appadurai A. (2005), Nowoczesność bez granic. Kulturowe wymiary globalizacji, Kraków.

Banach A. (1980), O potrzebie egzotyzmu, Kraków.

Buchowski M. (2004), Zrozumieć Innego. Antropologia racjonalności, Kraków.

Eriksen T.H. (2003), Tyrania chwili. Szybko i wolno płynący czas w erze informacji, Warszawa.

Gawrycki M. (2010), W pogoni za wyobrażeniami. Próba interpretacji polskiej literatury podróżniczej poświęconej Ameryce Łacińskiej, Warszawa.

Geertz C. (2005), Interpretacja kultur. Wybrane eseje, Kraków.

Iwasiów I. (2008), Gender dla średniozaawansowanych, Warszawa.

MacCannell D. (2002), Turysta. Nowa teoria klasy próżniaczej, Warszawa.

Uniłowski Z. (1981), Żyto w dżungli, Pamiętnik morski, reportaże, Kraków.

Urry J. (2007), Spojrzenie turysty, Warszawa.

Wieczorkiewicz A. (2008), Apetyt turysty. O doświadczaniu świata w podróży, Kraków.

Witek H. (2009), Wizerunek obcego. Kultury afrykańskie w relacjach Henryka Sienkiewicza, Marcina Brandysa i Marcina Kydryńskiego, Warszawa.

komentarze:




Nikt jeszcze tego nie skomentował, bądź pierwszy!

Kik